30.4.12

Małe Kroczki


Czas oraz życie płyną w Rwandzie inaczej niż w naszym zachodnim świecie. Kiedy już wydaje się nam, że wszystko ma sens, nagle wszystko ulega zmianie. Kiedy więc myślimy już, że wszystko nagle się zmieni, nagle pojawia się stagnacja i wszystko pozostaje w tym samym punkcie. Często słyszymy tutaj frazę "czas afrykański". Dla ilustracji: umawiamy się z kimś na spotkanie o 14.30, a osoba ta zjawia się w następny wtorek. Nie wynika to jednak z lenistwa, czy też braku szacunku dla drugiej osoby. Jeżeli mieszkaniec Rwandy powie nam, że coś zrobi, to na pewno tak będzie. Coś może stanąć mu na drodze i opóźnić sprawę, ale na koniec cokolwiek zostało obiecane, ZOSTANIE zrobione. Dorota i ja uczymy się czegoś ogromnie ważnego, czegoś, co miejscowi robią bez żadnego wysiłku, czyli życia daną chwilą. Jak inaczej możliwe byłoby, aby 20 nieznanych sobie osób, które cudem wcisnęły się do minibusa i które siedzą dosłownie jedna na drugiej, miało mimo wszystko dobry humor, a nawet żartowało między sobą, stojąc w półtoragodzinnym korku?


Powoli przyzwyczajamy się do nowego otoczenia w naszym tymczasowym domu na terenie fabryki Sulfo. Udaje się nam nawet ignorować pracujące w nocy maszyny fabryczne. Jednak pewnego ranka, dosłownie o świcie, pod domem pojawiła się grupa mężczyzn z piłą łańcuchową. Zabrali się oni do ścinania drzew tuż obok okna naszej sypialni. Akcja ścinania drzew trwa już od niemal dwóch tygodni, od rana do wieczora, siedem dni w tygodniu. Zapytałem jednego z robotników, co się dzieje. Powiedział mi, że drzewa wokół naszego domu są stare, oraz że firma chce posadzić na ich miejsce nowe drzewa. Zabrzmiało to dość dziwnie, ale postanowiłem przyjrzeć się ich pracy. Kiedy drzewo zostaje ścięte, robotnicy tną pień na długie deski przy użyciu spalinowej piły łańcuchowej. Deski wykorzystane zostaną do budowy, a reszta gałęzi jest cięta na drobne kawałki, które użyte zostaną jako opał (głównie podczas gotowania) przez pracowników Sulfo. Przedsięwzięcie, które na Zachodzie wymagałoby dużej ekipy ludzi oraz specjalistycznego sprzętu, tutaj wykonywane jest przez kilku mężczyzn, jedną piłę łańcuchową, maczety oraz kawałek liny. Jeden z mężczyzn wspina się na drzewo i obcina gałęzie. Następnie mężczyźni na dole ściągają te gałęzie przy użyciu liny z nadzieją, że spadną one na właściwe miejsce.


Czasem niestety coś się nie udaje, ale nikt się tym specjalnie nie przejmuje. Jedna z gałęzi zahaczyła o nasz dach i zrobiła w nim dziurę, co wywołało atak śmiechu wśród robotników. Wieczorem tego samego dnia, kiedy jedliśmy kolację, przez sufit wpadł do domu kot! Jak szalony biegał po wszystkich pomieszczeniach. Był równie przerażony i zaskoczony, co my. Musiał chyba dostać się na poddasze przez tę nową dziurę. Na szczęście udało się nam go wygonić na zewnątrz.


Wczoraj gałąź spadła na rurę doprowadzającą wodę do naszego domu. Rura została przerwana. Do ogrodu wylewała się spienionym strumieniem woda, co oczywiście sprawiło, że robotnicy ponownie wybuchnęli śmiechem. Byli oni zadowoleni, że na koniec długiego dnia pracy mają dostęp do czystej wody, w której mogą się umyć. Dorota i ja zareagowaliśmy odrobinę inaczej. Zaczęliśmy się zastanawiać, czy oznacza to koniec naszego dostępu do bieżącej wody w domu (sobota to w końcu dzień prania w wielkiej misce). Za jakiś czas w ogrodzie pojawił się uśmiechnięty mężczyzna z papierową torebką wypełnioną kilkoma narzędziami. Po upływie godziny z kranu ponownie płynęła woda. Pogawędziłem chwilę z ubranym wyjściowo (w końcu był to sobotni wieczór) "przełożonym" naprawiającego dopływ wody. Zapytałem, czy był niezadowolony, ponieważ musiał pracować w dzień wolny. Mężczyzna uśmiechnął się od ucha do ucha i powiedział tylko: "Nadgodziny".

Nasze poprzedniczki, Ally i Elena, ciężko pracowały przed swoim wyjazdem nad zorganizowaniem magazynu oraz biblioteki i doprowadzeniem ich do jak najlepszego stanu. Niestety jeśli dziewczyny wciąż byłyby z nami w ośrodku, groziłoby im załamanie nerwowe. Rzeczy, które znajdowały się przez długi czas w ogromnym kontenerze (na zdjęciu poniżej, w prawym rogu, prostokąt z graffiti), przekazanym ośrodkowi w ramach darowizny, przez ostatnich 10 dni trafiały na podłogę magazynu (poniżej po lewej - przy wejściu znajduje się niecierpliwa grupa zaciekawionych chłopców).



Nie ma jednak tego złego, co by na dobre nie wyszło. Natłok rzeczy wydobytych z kontenera zmusił bowiem nas do ciężkej, zespołowej pracy, aby jakoś ogarnąć ten ogromny bałagan. Przynajmniej teraz kontener jest już pusty, kuchnia wyposażona jest w nowe przyrządy kuchenne, w magazynie jest mnóstwo ciuchów, które mogą zostać wydane chłopcom, a biblioteka ma ponad 4000 książek (niektóre naprawdę świetne). Przed nami wiele pracy, ale widać już światło na końcu tego ciemnego tunelu. Ogromnie motywuje nas fakt, że im szybciej otworzymy bibliotekę, tym szybciej chłopcy będą mogli z niej korzystać - będą mogli w niej czytać, rysować oraz korzystać z gier. Mamy ogromną nadzieję, że biblioteka stanie się pomieszczeniem, w którym chłopcy będą spędzali mnóstwo czasu. Serce nam pęka, kiedy codziennie musimy odmawiać chłopcom, którzy chcą wejść do biblioteki. Niestety nie możemy ich wpuścić do czasu, kiedy wszystko będzie zorganizowane. Jednym z chłopców, któremu odmawiamy ze szczególnie ciężkim sercem jest Rene. Jest on niezmiernie utalentowanym artystą i zawsze prosi nas o farby i papier. Po cichu wydaliśmy mu trochę materiałów, ale nie możemy się doczekać dnia, kiddy będzie on miał nieograniczony dostęp do materiałów plastycznych. Rene w przeciągu kilku minut potrafi stworzyć niesamowite rysunki. Jego styl jest zupełnie oryginalny i ogromnie kreatywny.










Jutro zaczynamy kolejny tydzień pracy w ośrodku. Będziemy po czubki głów tonęli w ciuchach i książkach, które staramy się posortować, a także zajmiemy się kilkoma innymi projektami, o których jeszcze nie było na blogu mowy. Jednak to dopiero jutro. Teraz za oknem jest piękne niedzielne popołudnie, którym wspólnie z Dorotą się delektujemy.

No comments:

Post a Comment