24.8.12

Burza W Głowie (i Sercu)

Wszystko nabrało ogromnego pędu, którego się nie spodziewaliśmy. Zabieganie i mnóstwo zajęć, które przewidzieliśmy na nasze ostatnie dwa tygodnie stały się rzeczywistością. Nie udało się nam nawet znaleźć czasu na nasze trzy ostatnie niedzielne wpisy! Ten tekst zaczęłam pisać dwa tygodnie temu, a kończę go siedząc na podłodze na lotnisku w Doha, czekając na lot do Londynu. Póki co, oszczędzimy Wam emocjonalnego zakończenia tej największej w życiu przygody i wykorzystamy ten wpis, ay opisać zdarzenia, które miały miejsce przed naszym wyjazdem.


Dwa tygodnie temu Faraz (jego rodzina założyła ośrodek 10 lat temu) oraz jego mama przylecieli do Kigali na trzy dni. Od dłuższego czasu jesteśmy w bliskim kontakcie z Farazem, informujemy go o naszych opiniach i wrażeniach dotyczących ośrodka. Wspólnie z nim staramy się znaleźć najlepsze rozwiązania na przyszłość dla ośrodka oraz zdecydować, jakie działania są najbardziej potrzebne. Niedawne oświadczenie rządu Rwandy informujące, że planuje on zamknąć wszystkie sierocińce i ośrodki dla dzieci ulicy sprawiło, że chłopcy stali się bardzo zaniepokojeni i mniej zdyscyplinowani. Zaczęli się obawiać, że ponownie trafią na ulicę. Na szczęście Faraz miał spotkanie z przedstawicielem Krajowej Rady ds. Dzieci. Wynik spotkania był pozytywny. Rząd ma długoterminowy plan, więc ośrodek nie zostanie zamknięty w najbliżeszj przyszłości (bynajmniej nie przez kolejne 5-10 lat), a osoba przewodnicząca komisji jest bardzo zainteresowana współpracą z ośrodkiem w celu ustalenia jak najlepszych rozwiązań dla dzieci, które znalazły się w tej trudnej sytuacji. Zarówno chłopcy, jak i my z ulgą usłyszeliśmy te wieści od Faraza.


Bret i ja spotkaliśmy się z Farazem, aby omówić różne aspekty funkcjonowania ośrodka oraz przedstawić mu nasze opinie. Z przykrością stwierdziliśmy, że po raz ostatni spotykaliśmy się z Farazem jako nadworni wolontariusze. Niemniej jednak nasze wsparcie dla ośrodka na pewno nie ustanie, nawet z dużej odległości! Mieliśmy też zaszczyt poznać mamę Faraza, która jest psychoterapeutką. Już od dłuższego czasu rozmawialiśmy z Farazem o potrzebie zaoferowania chłopcom szerzej zakrojonego wsparcia i terapii, ponieważ większość z nich była w różny sposób maltretowana. Mama Faraza zgodziła się pomóc zorganizować i nadzorować taką właśnie pomoc, która pozwoli ośrodkowi funkcjonować w bardziej zaawansowany sposób. Ubóstwo, z którego pochodzą chłopcy nie jest problemem w ośrodku, ich podstawowe potrzeby są zaspokajane, mają oni dostęp do edukacji oraz opieki zdrowotnej. Wszystko to jest niesamowite i stanowi ogromny sukces ośrodka. Jednak żaden sukces nie oznacza, że należy spocząć na laurach. Podczas naszego pobytu w ośrodku staliśmy się bardzo świadomi faktu, że wielu chłopców doświadczyło złożonej traumy, a najlepszym rozwiązaniem ich problemów byłaby pomoc ze strony wykwalifikowanych i współczujących profesjonalistów. Faraz, dzięki wsparciu ze strony swojej mamy, podjął już działania, aby zapewnić chłopcom tego rodzaju pomoc, która pozwoli im na leczenie ran niewidocznych gołym okiem. Jest to niewątpliwie bardzo pozytywny i ekscytujący plan dla ośrodka i z niecierpliwością czekamy na rozwój wydarzeń z tym związanych.

Pisaliśmy wcześniej, że mamy pewne obawy dotyczące chłopców, którzy pozostają w ośrodku przez długi okres czasu, którzy tracą przez to umiejętność samodzielnego przetrwania i stają się zależni od ośrodka. Rozmawialiśmy z Farazem na ten temat i podjął on decyzję, że więcej czasu i uwagi zostanie poświęcanych przygotowaniu chłopców do powrotu do społeczeństwa, rodziny i dorosłego życia - kolejny bardzo pozytywny krok.

Niektórzy chłopcy mają rodziny, do których potencjalnie mogą wrócić w przyszłości. W zeszłym tygodniu spędziliśmy dzień w drodze. Wraz z opiekunem socjalnym chłopców wybraliśmy się z wizytą do rodzin trzech starszych chłopców, którzy w styczniu pójdą do szkoły średniej. Kiedy myśleliśmy już, że mniej więcej zrozumieliśmy Afrykę, ponownie nas ona zaskoczyła.


Jechaliśmy po asfaltowej drodze przez około półtora godziny, za miejscowość o nazwie Gitarama, gdzie skręciliśmy na polną drogę. Kierowca musiał manewrować pomiędzy tysiącem dziur i zabójczych zakrętów, wspinając się po zboczach tego kraju "tysiąca wzgórz". Mijaliśmy plantacje ryżu i kawy, zagłębiając się coraz bardziej w wiejski, pokryty brunatnym kurzem pejzaż. Nareszcie zatrzymaliśmy się, wysiedliśmy z samochodu i skierowaliśmy się na wąską ścieżkę biegnącą w dół stromego zbocza w kierunku dwóch małych chatek umiejscowionych w szczerym polu, otoczonych dookoła zapierającymi dech w piersiach widokami zielonych wzgórz oraz gór. To tutaj mieszka rodzina osiemnastoletniego rezydenta ośrodka. Jego mama mieszka tu sama, w maleńkiej chatce zbudowanej z patyków i ziemi. Jego wujek mieszka w chacie obok. Bieda i ubóstwo są tutaj potworne, ale w niesamowity sposób mieszają z życzliwością i ciepłem okazanym nam jako gościom.

Chatka znajduje się dosłownie na pustkowiu, co stanowiło drastyczny kontrast do naszej codziennej miejskiej rzeczywistości. Zaskoczyły nas przejmująca cisza i spokój tego miejsca. Nic nie psuło tutaj widoku gór - żadnych słupów z liniami elektrycznymi, żadnych kominów farbyk, nawet żadnych budynków - nic, zupełnie nic dookoła. Odgłosy wiatru brzmiały cudownie i kojąco. Mama naszego rezydenta jest bardzo biedna, jej mąż przebywa obecnie w więzieniu. Nie ma ona więcej dzieci, więc udaje je się przetrwać na tym, co uda jej się uprawiać wokół domu (nie ma ziemi rolnej), a podczas sezonu zbiorów kawy podejmuje się ona prac dorywczych. Jej sypialnia jest też jej kuchnią, a drugie pomieszczenie, do którego wchodzi się z zewnątrz, jest zupełnie puste. Podłoga to gleba pełna dziur. W chatce nie ma dosłownie nic, tylko łóżko zrobione z kilku desek, prowizoryczny piecyk opalany drewnem lub węglem drzewnym oraz kawałek sznurka, na którym wisi kilka ubrań. Przyglądając się temu wszystkiemu byłam zszokowana, a moje serce przepełniał żal. W mojej głowie tłoczyło się wiele pytań: "Jak możemy myśleć o odesłaniu naszego rezydenta do tego miejsca?".


Jego szanse na lepsze życie są tutaj znikome. Jednak kocha on swoją matkę i może któregoś dnia, dzięki jego edukacji, życie jego i jego bliskich ulegnie poprawie. Podczas naszej krótkiej wizyty wydarzyło się coś wspaniałego. Nasz rezydent zaśpiewał dla swojej rodziny swoją piosenkę
pt. "ntawe uzagusimbura". Bret nagrał ją do albumu Kigali Street Kidz, a nasz przyjaciel Eric Biondo skomponował i nagrał piękną muzykę do piosenki. Przywieźliśmy ze sobą odtwarzacz MP3 i małe głośniki, dzięki którym wszyscy usłyszeli nagranie. Nasz wychowanek śpiewał do nagrania i naprawdę wspaniale było patrzeć na niego - był szczęśliwy i dumny.


Podczas wszystkich trzech wizyt spotkaliśmy się z ogromną ciekawością i życzliwością ze strony lokalnych społeczności. 'Biali ludzie' rzadko trafiają w te odległe miejsca, więc bardzo odstawaliśmy od reszty. Podczas drugiej wizyty zgromadziła się wokół nas duża grupa dzieci, które bardzo chciały nam się przyjrzeć z bliska, dotknąć nas, przywitać się i przetestować kilka znanych im angielskich słów. Kiedy byłam w domu rodziny jednego z chłopców wraz z opiekunem, bardzo głośny i szalony wręcz śmiech sprawił, że wyjrzałam na zewnątrz. Okazało się, że Bret tańczył dla dzieci, a one trzymały w dłoniach nasz aparat i go nagrywały. Widok tych biednych chłopców i dziewczynek, który życie jest ciężkie i ponure, zaśmiewających się do rozpuku, ich śmiech tak niewinny, sprawił, że poczułam ogromną radość. Zresztą ten śmiech był bardzo zaraźliwy! Trzy lub czteroletni chłopcy i dziewczynki, których mijaliśmy wcześniej po drodze i którzy nieśli na głowach pojemniki z wodą i małe słupki cegieł (4 do 6), rechotali się jak szaleni patrząc po prostu na Breta. To niesamowite, co kilka pokazowych kroków breakdancingu potrafi zdziałać...co potrafi zdziałać śmiech. Naprawdę z trudem zostawialiśmy te dzieciaki.




Skierowaliśmy się do naszego ostatniego domostwa. Postanowiłam zostać na zewnątrz. Wiele dzieci z pobliskich domów zaczęło się gromadzić wokół nas, więc chciałam spędzić z nimi trochę czasu, poświęcić im trochę uwagi, zapytać o imiona i przywitać się. Wszystkie maluchy były naprawdę cudowne. Ich oczy wpatrywały się we mnie z taką intensywnością, że moje serce zaczęło bić szybciej. Poczułam, że każde z tych dzieci ma w sobie niesamowity potencjał, ale byłam też boleśnie świadoma faktu, że niewielu z nich uda się ten potencjał zrealizować. Patrzyłam na ich uśmiechnięte twarze i starałam się na tych uśmiechach skoncentrować. Te uśmiechy, chichotanie, szeptanie do siebie nawzajem o 'białej kobiecie', to wszystko to szczęśliwe chwile, kiedy dzieci mogą zapomnieć o rzeczywistości. Mogą zapomnieć o tym, że ich jedyny posiłek tego dnia to znaleziony na ziemi surowy ziemniak, że ich ubrania są porwane i brudne, że nie mają butów, zabawek, że nie mają wody do picia.

Jednak my nie możemy po prostu o tym wszystkim zapomnieć. Niemożliwym jest nie myśleć o ogromnej niesprawiedliwości. Jedyne co możemy zrobić to mieć nadzieję, że te dzieci przetrwają, że ich odporność i siła pomoże im przetrwać. Wiele takich myśli kotłowało się w mojej głowie, sprawiając, że oczy miałam pełne łez, a w sercu odczuwałam winę i ogromny ciężar. Nie sposób było nie myśleć o tym, że za dwa tygodnie będę w rozpędzonym Londynie, w mojej ulubionej taniej chińskiej knajpce, na spotkaniu ze znajomymi; że MOJE życie, moje łatwe i wygodne życie, potoczy się dalej. Przepraszem, że może brzmię negatywnie, ale moje serce przepełnia smutek i żal.

Podczas trzeciej wizyty również zdarzyło się coś pięknęgo. Spotkałam tam starszą kobietę, która próbowała ze mną rozmawiać. Po chwili pobiegła gdzieś i wróciła z marchewką. Zaraz potem zaprosiła mnie do swojego domu, gdzie wraz z mężem mieli około 15 kg marchwi, którą wykopali właśnie na polu. Mogłabym może kupić kilogram dla mnie i Breta, ale patrząc na tę kobietę i jej meża, na to jak ciężko pracowali na to żniwo, postanowiłam kupić cały wór marchwi dla chłopców w ośrodku. Sprawiło to tej starszej parze ogromną radość, albowiem nie musieli on maszerować przez wiele kilometrów z tym ciężkim workiem do miasteczka, aby sprzedać marchew na rynku. Kiedy transakcja została już zakończona, a marchew wylądowała w samochodzie, zapytałam kobietę, czy mogłabym zrobić sobie z nimi zdjęcie na pamiątkę. Starsi państwo zgodzili się z ogromną życzliwością, ale kobieta pobiegła nagle w kierunku domu. Powróciła po kilku minutach, tym razem ubrana w czystą bluzkę i chustę na głowie. Uśmiałam się z tego powodu, gdyż potwierdziło to fakt, że kobiety na całym świecie są takie same, niezależnie od bogactwa, pozycji społecznej, narodowości, miejsca zamieszkania, itp. Wszystkie chcemy dobrze wyglądać na zdjęciu!


Do domu wróciliśmy późnym popołudniem, zmęczeni po długiej i wyboistej drodze. Nasz ogólny nastrój był pozytywny - byliśmy zadowoleni, że chłopcy mieli możliwość odwiedzenia swoich rodzin, a co najważniejsze, oni sami zdawali się być z tego powodu naprawdę szczęśliwi. Byliśmy też szczęśliwi, że mieliśmy możliwość odwiedzić tak niesamowite miejsca i poznać wspaniałych ludzi w tych odległych i małych społecznościach. Są to ludzie, którzy mają niewiele rzeczy materialnych i którzy mogli nas po prostu zignorować, ponieważ jesteśmy od nich tak różni, jednak mimo to okazali nam życzliwość i powitali nas bardzo serdecznie.


Pod koniec tygodnia pogoda stała się kapryśna. Nietypowo dla tej pory roku (pora sucha) spadł deszcz, a nawet mieliśmy silną burzę. Wstęga błyskawicy rozdzierająca wielkie afrykańskie niebo to niesamowity widok. Zaraz potem wyszło słońce i wróciła wilgotność. Taka nagła zmiana pogody była niespodziewana, ale w pewnym sensie była odzwierciedleniem mojego samopoczucia. Nie wiem, czy kiedykolwiek w życiu czułam się tak rozdarta. Nawet kiedy przeprowadzałam się do obcego kraju, zostawiając całą swoją rodzinę w Polsce, nie czułam tak przytłaczającego smutku. Przypomina on właśnie deszcz albo burzę - pojawia się bez ostrzeżenia. Czuję, że ściska mnie w gardle, a oczy wypełniają łzy. Cokolwiek może wywołać taką reakcję - ostatnie dni są o wiele bardziej sentymentalnie nastrojone. Może być to spacer ulicą, kiedy to konduktor krzyknie do mnie z autobusu zachęcając mnie do podróży, a ja odpowiem mu w języku kinyarwanda, a on uśmiechnie się do mnie od ucha do ucha (mimo iż moja odpowiedź to: nie, dziękuję). Może być to kobieta na wózku inwalidzkim, która codziennie żebrze na ulicy, a z którą zawsze witam się rano w drodze do ośrodka. Może to też być wypad na rynek, gdzie kobiety od których kupuję warzywa, owoce i inne produkty od kilku miesięcy nazywają mnie 'przyjaciółką', plotkują ze mną, nigdy nie biorą ode mnie więcej pieniędzy niż od Rwandyjczyka i zapraszają mnie do swoich domów i rodzin. Tak, wszystkie te sytuacje wywołują smutek i melancholię. No i oczywiście są też nasi chłopcy. Wiedzą, że wyjeżdżamy i są smutni. Są oni jednak jednocześnie bardzo życzliwi, mądrzy i wyrozumiali. Wielu z nich napisało do nas list i kartki z podziękowaniami, wielu nareszcie opowiedziało historię swojego życia, a wielu nadal spędza z nami czas i przynosi radość. Wielu chłopców dopiero niedawno całkowicie otworzyło się przed nami. Czujemy się bardzo dumni z tych relacji, ale jednocześnie odczuwamy fizyczny ból, ponieważ już niedługo zostawimy chłopców, wyjedziemy. Moja głowa pełna jest wątpliwości, kiedy staram się zdecydować, czy nasza praca i pobyt tutaj będą długoterminowo miały pozytywny efekt na chłopcach, czy może nasze działania były zbyt powierzchowne, zbyt krótkotrwałe. Kiedy tak rozmyślam, widzę uśmiechy chłopców, słyszę tych, którzy kilka miesięcy temu nie mówili słowa po angielsku, jak teraz swobodnie mówią, a nawet poprawiają innych, przyglądam się chłopcom, którzy godzinami niezmordowanie rysują i wtedy myślę, że może jednak nasz pobyt przyniósł im jakieś korzyści, dał im nadzieję i pewność siebie.


Jedno jest pewne - Faraz bardzo dobrze to podsumował - staliśmy się częścią rodziny ośrodka EDD i podobnie do rodziny, w której każde z nas się urodziło - nic tego nie zmieni. Ci chłopcy na zawsze pozostaną w naszych sercach. Przed nami ostatni tydzień z nimi i na pewno spędzimy go na dobrej zabawie i będziemy mieli o czym pisać, zanim na dobre pożegnamy się z Rwandą.

No comments:

Post a Comment